IIIRP – cud gospodarczy żydowskiego kapitalizmu

Bieszczady, wieś Skorodne. Na końcu drogi, po lewej, istniał jeszcze w latach 1980. niewielki PGR z kolonią jednorodzinnych, drewnianych, domków. Dzisiaj nie ma po nim śladu, jak po większości przedsiębiorstw państwowych. Jak żyją, jak sobie radzą ludzie w Bieszczadach w III Żydo-RP/Polin? Czy „wzięli sprawy w swoje ręce”, czy żydowski kapitalizm w ogóle przewidywał taką możliwość dla Polaków?

I rzecz znamienna, powszechne żydo-media, żydo-reżimowi historycy, politycy, wyrażają wielkie oburzenie przeprowadzoną w Bieszczadach „Akcją Wisła” (1947-1950) nazywając ją czystką etniczną, a nawet komunistyczną zbrodnią mimo, iż przeprowadzona w ramach tej Akcji pacyfikacja miała na celu likwidację ludobójczej względem Polaków organizacji OUN-UPA. Zapominają, że wysiedlana ludność otrzymywała w nowym miejscu możliwość zakwaterowanie i pracy.

Te same żydo-media i ci sami żydo-reżimowi historycy, politycy, nie nazywają już jednak czystką etniczną, czy zbrodnią, tego, że żydowski kapitalizm IIIRP przyniósł z dnia na dzień Polakom – bo przecież nie tylko ludności w Bieszczadach -, utratę pracy, a w jej wyniku także często utratę mieszkania (?).

– D.Kosiur

____________________

Tekst zamieszczony w 2015r. – nie zapominajmy naszej historii

PGR był jak rodzina

Bieszczadzcy chłopi pojechali na wycieczkę do stolicy. Wieczorem poszli do teatru, lecz jeden po drodze się zawieruszył. Gdy biletowa wprowadzała spóźnialskiego, na scenie padły słowa ze sztuki: – Skąd przybywasz, wędrowcze? – PGR Serednica! – odpowiedział dumnie chłop.

Dowcip to, a może prawda, ale pegeerowskie eskapady do największych miast były wpisane w coroczny grafik. Ludziom należał się odpoczynek, zmiana klimatu i otoczenia, łyk smakowitej kultury z najwyższej półki.
Przez te kilka dni poza wsią, mawiano, krowy i świnie przecież nie wyzdychają, mamy dosyć zastępczych rąk, by oporządzić inwentarz – wyrzucić gnój, wymienić słomę, podsypać karmę.

PGR był jak rodzina: razem pracowano, razem się bawiono, razem pito. Waśnie? Jak wszędzie, bo taka już ludzka natura, ale co najwyżej baba na babę nawrzeszczała, chłopy dały sobie po pysku, a nazajutrz nikt o tym nie pamiętał. Bo jakże żyć obok siebie i ze sobą, a udawać niemego i ślepego? PGR dawał jeść, ogrzewał, ubierał, przydzielał. Pozwalał nawet co nieco uszczknąć ponad to, co się należało, przymykając życzliwie oko i niekiedy tylko grożąc palcem – niczym ojciec niesfornemu dziecku. Żeby się nikt zanadto nie rozbrykał, nie wbił sobie do głowy, że skoro ucapił kawałek, to zaraz weźmie następny, a potem jeszcze więcej.

Jakieś granice istnieć musiały – dla dobra PGR oraz ojczyzny. PGR nie spał: siał i orał, zbierał i liczył. I utwierdzał się w przekonaniu, że kołchozowy wzorzec jest najlepszym z możliwych. Zresztą innego nie znał albo poznać nie chciał. Bo to komu było źle na tych nie swoich, ale przecież miłych sercu hektarach?

CZY KOMUŚ DZIAŁA SIĘ KRZYWDA? I cóż z tego, że często pracował w smrodzie, że od świtu do nocy nie ściągał gumiaków, a od nieustannego dojenia krów aż ręce wykręcało? Za to nikomu nie brakowało na piwo i salceson. Jeszcze w 1989 r. PGR-y przynosiły zyski. Ale już rok 1991 zakończył się totalną klapą. Chwilę później państwowe gospodarstwa przestały istnieć (w Bieszczadach od 1985 r. przejmował je kombinat rolno-przemysłowy Igloopol).

Ludzie nagle stracili: przydział litra mleka dziennie na osobę, dwie i pół tony ziemniaków na rok, partię wołowiny lub wieprzowiny przed świętami, deputat węgla przed zimą. Kolonie, wczasy, dopłaty. Zakładowe wycieczki. Pracę wraz z coroczną 13. pensją. Oraz niezmącony przez lata spokój i wiarę w socjalizm.

– Walnęło w nas jak grom – przypomina sobie Ludwik, dawny pegeerowski traktorzysta. – Nikt nie mógł uwierzyć, że to koniec. Jeden pytał drugiego: co teraz będzie? – i szukał nadziei w oczach sąsiada.

Z początku jeszcze tak źle nie było – mieli z czego żyć, w sklepie nie brali na kreskę, a w razie większej potrzeby i jakiś zaskórniak się znalazł. Kiedy już stało się jasne, że PGR-y – albo coś na ich wzór – od nowa nie powstaną, raczkujące jeszcze samorządy musiały wziąć na swoje wątłe barki bezrobotnych. Wypłacać im zasiłki, zapomogi, organizować pomoc materialną. Mało kto ze zwolnionych myślał wtedy, żeby się dokształcić, przekwalifikować; tylko kolejki po kuroniówkę się wydłużały. – Ludzie żyli na „jakoś to będzie”, nie przyjęli do wiadomości i nie zrozumieli, że czasy się zmieniły i stare nie wróci – pamiętają w Czarnej.

Ziemię po PGR-ach (oraz Państwowych Przedsiębiorstwach Rolnych, podlegających wcześniej pod Ministerstwo Sprawiedliwości, w których od końca lat 60. pracowali głównie więźniowie) przejęła Agencja Własności Rolnej Skarbu Państwa. Ale kto chciał, mógł sobie kawałek gruntu kupić. Za niewygórowaną cenę, z pomocą finansową gmin. Takich ogryzków ziemi rozdysponowano niemało, prywatni już gospodarze dostawali nawet po krowie na rodzinę. Byli na swoim, ale niestety nie wszyscy umieli sobie poradzić w nowej sytuacji. Jedni krowy sprzedali, żeby spłacać zaciągnięte prywatnie długi, inni – zatłukli i zjedli. Jedne poletka rodziły, inne zarastały; jedni wychodzili z pegeerowskiego getta, inni się w tym getcie pogrążali.

PAŃSTWOWE GOSPODARSTWA ROLNE upadły z hukiem w całym kraju, ale jakoś tak się w publicznej świadomości przyjęło, że to Bieszczady dotknęła największa krzywda. Może przez to, że kojarzyły się od dawna z rubieżami, niedostępnością, a nawet zacofaniem.

Ten wykrzywiony obraz biednych Bieszczadów, w których ludzie niemal głodują (przynajmniej w popegeerowskich wsiach), wywołał lawinę pomocy. Jak Polska długa i szeroka, zewsząd posyłano dary. Trafiały do Czarnej, Michniowca, Skorodnego, Moczar, Serednicy i dziesiątek innych miejscowości. Poczta miała pełne ręce roboty, zaś kierowcy wyładowanych darami ciężarówek stali się najbardziej wyczekiwanymi gośćmi; na takiego czekał najlepszy nocleg, a czasami i dziewczyna pod pierzynę.

– Najpierw liczono pakunki na kilogramy, wkrótce potem już na tony – opowiadają w Czarnej. – Żywność, odzież, mydła, szampony, pieluchy, kołdry, koce, buty, przybory szkolne i tysiąc jeden drobiazgów. A przed zimą węgiel. Jak dla powodzian lub pogorzelców, którzy nagle stracili dobytek.

Popularne stało się hasło „biedne bieszczadzkie dzieci”. Mówiono i pisano o nich wszędzie. Niekiedy nawet wieczorne wiadomości rozpoczynały się doniesieniami z Bieszczadów, gdzie tubylcom zgotowano tak ponury los. Przed kamerą mogli się wyżalić, poskarżyć na Balcerowicza oraz zaapelować o dalszą niezbędną pomoc.

– Polacy to empatyczny naród, własnymi kanałami zdobywali adresy, posyłali pieniądze – pamięta emerytowany pracownik poczty w Ustrzykach Dolnych. – I taka przykładowa popegeerowska rodzina miała już nie tylko kuroniówkę, nisko oprocentowaną pożyczkę, ale od czasu do czasu też gotówkę od współczujących rodaków.

Budynki w pegeerowskich osiedlach zżerał liszaj. Od zawsze. Kiedy wjeżdżało się do wioski, w której istniał PGR lub PPRol, można było to rozpoznać bez najmniejszych problemów. Charakteryzowały się ponadto nader ohydną architekturą, będącą czymś w rodzaju architektonicznej antysztuki. Identycznie wyglądało pegeerowskie otoczenie, z szopkami, pakamerami i innymi grajdołami – jakby w tych państwowych przybytkach notorycznie cierpiano na brak farby, drewna, cementu, tego wszystkiego, co mogło posłużyć do remontów lub choćby tylko konserwacji. W Stuposianach długie drewniane obory, w których trzymano po kilkaset cieląt wypasanych przez więźniów, zdawały się jeszcze w dekadzie Gierka mocno chylić ku ziemi – niczym przygarbiona, sterana życiem staruszka. Aż dziw, że po śmierci PRL-u ktoś zdołał je uratować i przeznaczyć do dalszej eksploatacji. Bo nie wszędzie obory i stajnie przetrwały – tam, gdzie nie znalazł się nabywca, rozgrabiano pozostawiony majątek, a reszty dopełniał czas.

Państwowe były kwatery dla bydła i świń, państwowe mieszkania. Za pegeerowskiej prosperity czasami ściany napiły się wapna, tu i ówdzie zalepiono dach, wymieniono dziurawą rynnę, ale w nowej Polsce byli pegeerowcy takimi detalami głowy sobie nie zawracali. Nie żeby wszyscy się tak rozleniwili, lecz zwyczajnie – ze stanu zawieszenia.

Mieszkania nie należały już do PGR-u, ale nie należały też do lokatorów. Nikt nie wiedział, jak długo zostanie i czy w ogóle zostanie. Ktoś opuszczał z dnia na dzień pokój z kuchnią, a nazajutrz wprowadzała się już nowa rodzina. Bez przydziału, choć z nadzieją, że „jakoś to będzie”.

WENTYLEM BEZPIECZEŃSTWA były dzieci. Kto by się porywał wyrzucać je na bruk w tak ciężkich czasach? Dokąd miałyby pójść z bezrobotnymi ojcem i matką? Jedna z takich rodzin, z siedmiorgiem przychówku, wprowadziła się swego czasu do lokalu w Michniowcu. Nikt nie miał sumienia interweniować, bo w tym przypadku ważniejszy od przepisów okazał się zdrowy rozsądek. I intuicja – akurat oni jako nieliczni w popegeerowskim osiedlu starali się wyjść z bezradności i wejść w zaradność.

Józef długo nie umiał się odnaleźć; rankiem stawał na progu „czworaków”, patrzył beznamiętnie przed siebie i wypalał pod rząd trzy papierosy. Wspomina, że kurwica go brała na takie nicnierobienie, ale nijak nie wiedział, jak temu przeciwdziałać. Do dnia, kiedy wymyślił, że jeśli od wiosny do jesieni będzie chodził do lasu, to ten las pozwoli mu przeżyć. Namówił sąsiada, we dwóch było raźniej.

Zbierali jagody, grzyby, orzechy, przytargali drewna do pieca. Żadne tam bale, metrówki, za które leśniczy mógłby się wściekać i podać na policję, lecz nieprzeznaczone do sprzedaży odpady. Zmówili się, że kupią na spółkę świniaka, podkarmią zlewkami i akurat na święta zaszlachtują. Raz w roku człowiek musi poczuć się człowiekiem – powiadał filozoficznie Józef – nie chcąc czekać na kolejne dary. Bo fakt, przyjmował, dziękował, ale coraz częściej było mu głupio.

A dary wciąż płynęły. Biznesmen z Tarnobrzega kilka razy przyjeżdżał kamazem, przywoził ziemniaki, marchew, jabłka. Ktoś inny przysłał konserwy, makaron, ryż, następny same delicje: kakao, czekoladę, bakalie. Żona Józefa taki placek z tego upiekła, że dzieci aż palce oblizywały. Niczym nie różnił się od tego z eleganckiej cukierni, a może był nawet smaczniejszy, bez żadnych polepszaczy. Miejscowa sklepowa aż się zaczęła martwić, że jak tak dalej pójdzie, to dawni pegeerowcy będą przychodzić tylko po chleb i piwo, bo resztę dostaną w paczkach. Niektórzy nawet się chwalili, że mają stałych „zaopatrzeniowców” i bieda może im nagwizdać.

– Ta pomoc była potrzebna, ale do pewnego stopnia – twierdzą ci, którzy obserwowali upadek PGR-ów z boku. – Tymczasem w pewnym momencie już nikt nad tym nie panował, a w popegeerowskich osiedlach ludzie nabrali przekonania, że tak już powinno być zawsze. Że skoro pozbawiono ich pracy, to wszyscy wokół muszą się litować i w nieskończoność załamywać ręce nad ich parszywym losem. A przecież w Polsce zlikwidowano tysiące zakładów, w wielu regionach życie wyglądało gorzej, emigracja zarobkowa za granicę była większa. Tu przynajmniej nie brakowało lasu, więc kto chciał, mógł sezonowo zarabiać, najmować się do dorywczych prac.

Ale – przypomnijmy – chciało niewielu. Za to liczni doszli do przekonania, że połączenie zasiłków z podarunkami pozwala egzystować na całkiem przzwoitym poziomie. Na obskurnych ścianach popegeerowskich budynków pojawiły się anteny satelitarne, pod telewizorami odtwarzacze wideo, na podwórzach samochody. Może i 20-letnie rzęchy, kupione od pośrednika, który ściągał je z Zachodu, ale zawsze to własne cztery kółka. Wieś jak wieś, wszyscy widzą i wiedzą, dlatego rychło współczucie tych spoza PGR-u ustąpiło zazdrości. Za auta, satelity, ciuchy, za wszystko.

Zmanierowały się też dzieci. Ówczesna dyrektorka jednej z wiejskich szkół w gminie Czarna opowiada, że w pewnym momencie ich kapryszenie stało się nie do zniesienia. – Przestały im smakować rogale i kakao. Mówiły, że mają tego dosyć w domu. Banany? Też się przejadły. Na jabłka nie chciały patrzeć. A potem także na drożdżówki, więc zażyczyły sobie pączków. Taka to była bieda, choć parę rodzin, akurat nie z dawnego PGR-u, rzeczywiście żyło na granicy ubóstwa i wymagało kompleksowej pomocy.

AŻ NAGLE STRUMIEŃ WYSECHŁ. Jeszcze coś tam mamrotano o biednych bieszczadzkich dzieciach, jeszcze od czasu do czasu nadsyłano paczki, jednak coraz częściej nienawykli do samodzielności bezrobotni musieli radzić sobie sami. Próbować się edukować, zmieniać kwalifikacje, wyjść z kolejki po zasiłek lub zapomogę, zrobić cokolwiek. Ale mało kto miał chęć. Kurs? A daleko trzeba jechać? 50 km? Eee, to nie.

Józef za dużo nie mógł, bo inwalida, ale i tak dał przykład tą robotą w lesie. Inni mogli zagospodarować działki, które dostali jeszcze za czasów świetności PGR-u. Niewielkie, lecz na ziemniaki, cebulę, marchew, buraki – w sam raz. Poszła baba z motyką, nakopała się, nasadziła, doglądała. W jedną noc dziki zryły wszystko. I po co się męczyć, robić za jakiegoś Syzyfa? Ech, pegeerowski los – biednemu zawsze wiatr w oczy. Choć Bożenie, wdowie, się udało – posadziła kartofle, sałatę, rzodkiewkę, co mogła i zmieściła. Pośrodku wbiła patyk, na nim przytwierdziła kołowrotek z blaszkami. Nawet przy lekkim wietrze taki rumor wzniecał, że dziki ze strachu pierzchały do lasu. Albo szły na inne pola. – Rany, jak one ciamkały. Niosło tak, że trzeba było okno zamykać, boby człowiek nie zasnął – śmieje się Ludwik, dawny traktorzysta.

W Moczarach, Serednicy, Czarnej, gdziekolwiek indziej – wszędzie, poza pojedynczymi przypadkami, tak samo. Nie opłaca się to, nie opłaca się tamto. Cholerny świat. Lepiej posiedzieć pod sklepem, obalić jabcoka, zapomnieć. Albo popatrzeć w telewizor, tam życie bywa bardziej kolorowe, można przymknąć oczy i przenieść się do odległych krain z brazylijskich seriali.

Kaśka, Gośka, Zośka – skończyły gimnazjum, ale czy pójdą wyżej – nie wiadomo. – Bilet miesięczny, choćby do Ustrzyk, to duży wydatek, a skąd wziąć dla trzech córek? – skrobie się w głowę ojciec, wciąż bezrobotny były pegeerowiec. – Zresztą, nawet po szkołach nic dzisiaj nie jest pewne, a w lesie czy w gospodarstwie wykształcenie niekonieczne. Dziewczyny chciałyby kiedyś pracować w biurze, mieć umalowane paznokcie i pachnących mężów, dlatego nie przestaną prosić ojca, by zmienił zdanie.

I matkę, bo kobieta kobietę prędzej zrozumie. Zawsze chodziła w gumiakach, to niech chociaż córki chodzą w szpilkach.

Nie ma to jak w Igloopolu – mawiali pracownicy rolniczego kombinatu. Miód i mleko, żyć nie umierać. Od Wołosatego przez Tarnawę Niżną po Moczary – fermy hodowlane, tysiące hektarów pól, wytwórnia wód, rozlewnia piwa, wypały węgla drzewnego. Coś przyszłościowego, nowoczesnego, lepszego niż kołchoz, PPRol czy PGR. Dla każdego chętnego etat, łóżko w hotelu robotniczym, a nawet mieszkanie. Nie w jakimś tam baraku, lecz w nowoczesnym bloku, z centralnym ogrzewaniem, ciepłą wodą na życzenie.

– Jakbyśmy pana Boga za nogi złapali – wspominają z rozrzewnieniem igloopolowski czas dawni pracownicy. – Robota jak robota, nie pierwszyzną był nam gnój i smród, ale czuliśmy się jedną rodziną. Toż w hotelu w Tarnawie Niżnej mieszkało 200 osób: kawalerowie, panny, małżeństwa, konkubinaty. Gromada dzieci. Młodsze dojeżdżały do szkoły w Stuposianach, starsze – w Lutowiskach. Jeśli ktoś narzekał, to znaczy, że był głupi.

Niektórzy pracowali za jedną pensję, inni za dwie. – Żyło się. Za darmo dawali mięso, mleko, węgiel. I nigdy nie brakowało w portfelu. A jak nawet komuś brakło, to inni spieszyli z pożyczką, taka między ludźmi była solidarność – mówi Mieczysław. – Kto się wtedy martwił, co będzie za tydzień lub miesiąc? – pyta retorycznie Stanisław, niegdyś kombajnista. – Przecież nikomu do łba nie przychodziło, że cały ten Igloopol z dnia na dzień może się rozsypać jak domek z kart. Ciągle utwierdzano nas w przekonaniu, iż taka potęga jak rolno-przemysłowy kombinat, zatrudniający w Polsce 25 tys. ludzi, nie ma prawa stanąć.

Jeszcze pod koniec lat 80. roztaczano przed nimi wizje przyszłości zakładu: wzrost produkcji rolnej i zwierzęcej (tylko w Bieszczadach po 50 tys. krów i owiec plus kilka tysięcy kóz), budowę przedszkoli i szkół, bazy wypoczynkowej w Skorodnem (z kortami i basenem), sanatorium w Iwoniczu. Do 1995 r. zatrudnienie miało sięgnąć 35 tys. pracowników.

Czyż można pozbawić pracy i chleba taką armię ludzi? Można. Nie takie armie szły na bruk. Igloopol, wzorem PGR-ów, przeszedł do historii. – Przeżyliśmy wstrząs. Snuliśmy się na wpół otępiali, jak dzieci we mgle, nie mogąc zrozumieć, co się stało – opowiadają na poigloopolowskim osiedlu w Lutowiskach.

Kto miał silną psychikę, rychło się otrząsnął; kto nie – topił smutki w tanim winie. Niemało niedawnych oborowych, stajennych, traktorzystów przepijało połowę kuroniówki. Czasem po kacu się podnosili, szli do lasu na jakąś robotę, a potem znowu siedzieli pod sklepem. Tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem.

Tymczasem na horyzoncie wschodziła jutrzenka nadziei. W Bieszczady zjechali przedsiębiorcy. Oglądali nierozebrane jeszcze obory, stajnie, warsztaty, silosy. Kiwali głowami, objeżdżali pola, wyciągali kalkulatory. Nawet rozmawiali z rozproszoną załogą. Któryś kupił ziemię w Michniowcu, obiecał gospodarzyć przy udziale miejscowych. Ale zanim zaczął, wziął dupę w troki i więcej go nie widziano. Pola znowu zarosły chwastem, obory gniły jak ropiejąca rana. Najbardziej zdesperowani spakowali walizki i pojechali na Zachód. Nie wszyscy wytrzymali rozłąkę: zdradzali mężowie, odchodziły żony. Rozklejały się rodziny, przybywało spraw rozwodowych i smutnych dzieci.

AŻ NAGLE GRUCHNĘŁA WIEŚĆ, że w dawnej bazie Igloopolu w Smolniku biznesmen otworzy zakład przetwórstwa drzewnego. Przyjedzie z samej Warszawy, ma pieniądze, nie da ludziom zginąć. Boss nie obiecywał gruszek na wierzbie – kto przyszedł, a już zwłaszcza z drzewnym fachem, podpisywał angaż. Inni musieli się przyuczyć. Boss nie obiecywał też kokosów – dał po 500, 600 zł i kazał robić na trzy zmiany. Skrupulatnie wyliczył normy do wykonania. Kto się w normie nie zmieścił, zostawał po godzinach. Kto nie chciał zostać, wylatywał i nie miał nawet tych 500 zł.

Burzyli się ludzie w Smolniku, że ktoś nimi pomiata. Bo jak było za komuny, tak było, mówili, ale człowieka szanowano. Mógł się zawsze poskarżyć do sekretarza, bronił go związek. A teraz? – Kiedyś boss przyjechał na inspekcję – wspomina Zdzisław. – Chodził po halach, węszył, kręcił nosem. Potrafił opieprzyć przy innych. Że deskę źle wymierzył, krzywo uciął, że rusza się jak mucha w smole. Że potrzebujemy bata, bo nas komuna zepsuła, i że mentalnie wciąż w niej tkwimy. Do kobiety, która nie dość dokładnie przykleiła listwę, rzucił: – Co, głupia krowo, ślepa jesteś?

– Mawiał o nas pogardliwie: chłopki z Bieszczadów. Jakbyśmy byli gorszym gatunkiem ludzi – dodaje Tadeusz, też były igloopolowiec. – Ale tylko niektórzy mu się postawili, większość chciała pracować. Pluł ci w twarz, a człowiek udawał, że deszcz pada. Takie przyszły czasy, że honor trzeba było trzymać na uwięzi. – Bywało, że do kogoś krzyknął, plunął przekleństwem – pamięta inny z pracowników – ale miał prawo. Przecież zainwestował, dał pracę ponad 100 osobom, przeszkolił. I planował zatrudnić następne, bo liczył, że będzie rozwojowy.

Firma upadła, w jej miejsce powstała nowa – i też upadła. Zwolnieni wrócili do Michniowca, Czarnej, Skorodnego, Lutowisk i jeszcze musieli walczyć o zaległe pobory.

Mało kto wywalczył. – Komuno, wróć – wzdychano w domach, i nikt się temu wzdychaniu nie dziwił.
Już nie żyli w PRL-u, ale PRL żył w nich.

Tytuł, skróty i wybór pochodzą od redakcji
Fragment książki Krzysztofa Potaczały Bieszczady w PRL-u 3, Bosz, Olszanica 2015

http://www.tygodnikprzeglad.pl

za: https://marucha.wordpress.com/2015/08/16/pgr-byl-jak-rodzina/#comment-506134

*                *               *

Powodem konfliktu do jakiego doszło pomiędzy likwidatorem Kwiatkowskim a senatorem Śliszem była próba kupna przez syna Józefa Ślisza części majątku likwidowanego przedsiębiorstwa po znacznie zaniżonej cenie, o czym likwidator poinformował w adresowanym do ludowców liście, który następnie został przedrukowany przez kilka gazet.
– Istota intryg Pana Ślisza sprowadza się do prostej reakcji na moją odmowę sprzedaży spółce Jego syna majątku „Igloopolu”, pozostającego w mojej gestii o wartości 15 mld złotych za kwotę 900 mln złotych.
Tak tą sytuacje podsumował Kazimierz Olesiak w swojej książce, w której zamieścił fragmenty dokumentacji związanej z tzw. aferą w „Igloopolu”:
– Wszystko to jest co najmniej dziwne. Wzięli się już za siebie ci, którzy w imię własnych partykularnych interesów rozwalili dobrze zapowiadającą się firmę i stworzyli ludziom tam pracującym bardzo kiepską perspektywę pracy i życia. Przyjdzie czas, że poniosą za to odpowiedzialność, lecz powstałych ogromnych strat nikt i nic nie jest w stanie już uratować.
W listopadzie 1991 r. TKwiatkowski został odwołany z funkcji likwidatora. Jego następcą został Zbigniew Białek. Według mec. Kwiatkowskiego na jednego z dyrektorów „Igloopolu” został wtedy powołany syn J. Ślisza.

W czerwcu 1992 r. majątek KRP „Igloopol” w likwidacji trafił do zasobu Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa.

6 Komentarzy

Filed under Polityka

6 responses to “IIIRP – cud gospodarczy żydowskiego kapitalizmu

  1. nina

    —————–ŻYD W ŚWIETLE NAUKOWYM………..

    Obcy wśród nas – paso/żyty. Biologiczny żyd.

    Polubione przez 1 osoba

  2. W 1977 r. niejaki Izzak Siger vel Antoni Macierewicz – katolik wyznania mojżeszowego prowadził „wykłady” w tzw. Uniwersytetach Latających, gdzie żydzi poddawali indoktrynacji robotników. Otóż już wtedy parszywy Antoś pyskował z wielkim oburzeniem na temat „zbrodni komunistycznej” pod nazwą akcja „Wisła”. Wygarnąłem wtedy żydkowi parę cierpkich słów prawdy, pieprznąłem drzwiami i wyszedłem. Od tej pory jestem w stałym konflikcie z tym parszywym żydem. A co do Bieszczad, to są one poza zainteresowaniem parchów. Bieda i bezrobocie ich nie interesują, bo to tylko Polacy. Z tego co wiem, Hajka Silberstein vel Suchocka przejęła tam na własność kilkaset czy kilka tysięcy hektarów ziemi popegeerowskiej. Myślicie że płaci podatek gruntowy?

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.